Manifest



Pamiętam przedpołudnia z dzieciństwa. W starym domu babci, która krzątała się po kuchni zajęta przygotowywaniem obiadu, a ja pozostawiona sama sobie - siedziałam w pokoju dziennym (choć wszyscy ten pokój nazywaliśmy kuchnią – po prostu). Zawsze cichutko szemrało radio ustawione na program pierwszy. Muzyka klasyczna w wykonaniu orkiestry symfonicznej rozlewała się po skromnym pokoju, którego żółte ściany pokryte były fantazyjnymi wzorami wałka.

Panował wtedy chłód, panowała przedwiosna, wczesnojesień – nieważne jaka pora roku akurat była. Niebo zawsze wtedy szarzało, ciężkie chmury pędziły lub wisiały nisko nad ziemią, ich ciężkie i nabrzmiałe puchate ciało tylko czekało by wylać z siebie zgromadzony nadmiar deszczu. A ja tkwiłam w dziwnym poczuciu nienazwanych emocji i starałam się je nazwać.  Tę niezrozumiałą dla dziecka burzę emocji wywoływała u mnie ta wielka muzyk, której nie rozumiałam, albo rozumiałam na swój sposób. Hmm… ten czas to był czas albo choroby, albo deszczowej pogody, bo w przeciwnym razie moje życie toczyłoby się poza murami starego domu (rozkruszane i sklejane na powrót promieniami słonecznymi). 

Taka pogoda wywołuje we mnie wspomnienia - niczym zapomniane duchy, budzi tęsknoty… Wiem, że ten deszcz jest potrzebny, ale protestuję przeciwko takiemu przeszywającemu zimnu i śniegu! Chcę być hipnotyzowana tą nieśmiałą wiosną w pąkach na jabłoniach i czereśniach, na bzach! Chcę cieszyć się po stokroć stokrotkami, które wychylają maleńkie główki z zetlałych traw czyniąc życie radośniejszym. Chcę słońca, które będzie się bezwstydnie wkradać w zakamarki domu. I śpiewu ptaków, które uskrzydlą!


Komentarze

Popularne posty